W cieniu fabryki
6.
Wczasy zakładowe Autor: Ryszard Maliszewski
Jak wspominałem w Rozdziale 1 niniejszego
opracowania, już przed II wojną światową właściciel olkuskiej
Fabryki Naczyń Emaliowanych, Westen, łożył corocznie pewne kwoty
środków pieniężnych na organizowane przez Polską Partię
Socjalistyczną letnie kolonie wypoczynkowe dla dzieci. Być
może czynił tak z przekonania lub motywowała go do tego jedynie
chęć życia w zgodzie z silną dosyć partią, aby nie mieć w
zakładzie strajków – tego nie dowiemy się nigdy.
Dosyć
wcześnie po wojnie, wraz z rozwojem zakładowego funduszu socjalnego
socjalistyczny zarząd upaństwowionej fabryki powrócił do tego
pięknego „obyczaju”, tym bardziej, że władzy zależało na
zjednaniu sobie przychylności obywateli. Nie wiem doprawdy, od
kiedy takie letnie kolonie dla dzieci rozpoczęła organizować
fabryka „Emalia”, bo dzisiaj nie bardzo jest łatwo dotrzeć do
tych, nigdzie chyba nie publikowanych danych, lecz zapewne już po
wielkim pożarze fabryki, w pierwszych latach 60-tych XX wieku dzieci
pracowników olkuskiej fabryki mogły z tego świadczenia socjalnego
skorzystać. Kolonie dla dzieci organizowane były bowiem zazwyczaj w
nieczynnych przecież w czasie wakacji szkołach, a władze terenowe
atrakcyjnych pod względem turystycznym okolic , bardzo chętnie
szkoły do tego celu udostępniały, tym bardziej, że w wielu z nich
były już stołówki.
Ja w każdym razie, po raz pierwszy wyjechałem na
letnie kolonie wypoczynkowe „z fabryki” w roku 1960, mając 13
lat. Ale nie o koloniach dla dzieci traktować miał aktualnie
omawiany rozdział mojego opracowania, tym bardziej, że niedawno
Emilia Kotnis-Górka i Piotr Nogieć tak pięknie przedstawili temat
„kolonijny” w Przeglądzie Olkuskim, - powróćmy więc do
tematu.
W latach 60-tych minionego wieku rozpoczęła
dyrekcja i związki zawodowe fabryki planować także i organizację
rodzinnych wczasów dla pracowników zakładu, co było jednak
bardziej już skomplikowane. Należało bowiem, albo starać się o
pulę przydziału wczasów wypoczynkowych za pośrednictwem
utworzonego już w 1949 roku Funduszu Wczasów Pracowniczych (a nie
było przydziałów tych wystarczająco wiele), albo próbować
utworzyć własne ośrodki wczasowe.
W latach 60-tych fabryka miała już
wystarczające na ten cel środki inwestycyjne i na tyle rozwinięty
fundusz socjalny, że powierzono tym dwu Działom administracji
zakładu ośrodków takich zorganizowanie. Początki jednak były
niezwykle skromne i niemal „prymitywne”.
Najwcześniej powstałymi ośrodkami wczasowymi
Olkuskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych były: Dębowo na Mazurach i
Władysławowo nad Bałtykiem. Od tej chwili wielu już pracowników
zakładu mogło starać się corocznie o przyznanie wczasów, chociaż
uczciwie należy stwierdzić, że
przez wiele lat korzystali z wczasów przeważnie
pracownicy zamieszkali „w mieście” i na „koloniach
przyfabrycznych”. Wśród pracowników-mieszkańców okolicznych
wiosek ta forma wypoczynku nie była zbyt popularna, najczęściej z
powodu braku czasu w lecie (roboty polowe). Toteż, w związku z
licznymi skargami tych pracowników, iż „miastowi” korzystają,
a oni nie, - bardzo szybko wprowadzono wypłaty z funduszu socjalnego
na tzw „wczasy pod gruszą”, które to dopłaty mógł otrzymać
pracownik, nie korzystający z wczasów zorganizowanych.
Dębowo
koło Rucianego:
Historia fabrycznego
ośrodka wczasowego w Dębowie na Pojezierzu Mazurskim jest
niezmiernie interesująca, a jej początki są „niemal sensacyjne”,
gdyż „zahaczają” aż o partyzanckie czasy wojenne. Autor
posiada na ten temat informacje, niemal „z pierwszej ręki”,
ponieważ w całym procesie powstawania ośrodka brał także udział
jego ojciec i Władysława Maliszewskiego przyjaciele, będący
właściwie „ojcami – założycielami” tego obiektu. Tylko więc
o tym ośrodku przytaczam tak wiele informacji, bo o innych wiem
niewiele, odwiedzałem je rzadziej, no i nie zdążyłem się do nich
tak przywiązać”, jak właśnie
do Dębowa.
W schyłkowych czasach działalności partyzanckiego
oddziału AK „Surowiec”, dowodzonego przez Gerarda Woźnicę
(„Hardego”), partyzanci Leopold Florek („Sufler”) i Flawiusz
Maliszewski („Komin”) mieli przyjaciela, z zawodu leśnika, o
nazwisku Andrzej Rejmak (kapitan, ps.„Ostoja”).
Gdzie się ze sobą zetknęli lub też częściej stykali –
nie wiem. Tenże, gdy wojna się skończyła, przyjął posadę
leśniczego na wyzwolonych spod władzy Niemców, opustoszałych
mocno Mazurach, objąwszy „w zarząd” właśnie leśniczówkę
Dębowo. Gdy minęło mu ładnych kilka lat na tej posadzie,
zatęskniwszy do dawnych kolegów z partyzantki napisał do Leopolda
Florka zamieszkałego w Olkuszu list z zaproszeniem. Ot, tak po
prostu. Coś tam, w rodzaju:„Odwiedźcie mnie, przyjeżdżajcie do
mnie nad jezioro Nidzkie, będą wspominki, łowienie rybek,
„butelczyna” itd., itp”. No, chyba żaden „facet” nie
oparł by się takiemu zaproszeniu... Ale że czasy były
„politycznie niezbyt sprzyjające” (schyłkowy stalinizm) i
ludzie nie żyli jeszcze tak „na luzie” (w końcu Armia Krajowa
nie była „zbyt kochana przez beton partyjny”), to i sprawa nieco
się odwlekła, aż nadeszła sławetna „odwilż październikowa”
1956.
1. Pododdział kompanii AK „Surowiec” Gerarda
Woźnicy „Hardego”
(w drugim od dołu rządku siedzących, pierwszy
z lewej Flawiusz Maliszewski „Komin”,
obok w prawo Leopold Florek
„Sufler” ; fot. z albumu Flawiusza
Maliszewskiego)
Toteż
pan Leopold Florek zorganizował ekipę „serdecznych przyjaciół z
fabryki”, przede wszystkim Władysława Maliszewskiego (jego brat
Flawiusz Maliszewski mieszkał już wtedy w Krakowie, więc nie
przystąpił do tego przedsięwzięcia), Edwarda Kulaka, Edwarda
Ścisłowskiego,
Edwarda Kocjana i Stanisława
Osucha i ruszyli w czasie urlopu 1957 roku w odwiedziny do
przyjaciela z partyzantki. Było na tym wyjeździe z początku także
i paru innych uczestników, ale najbardziej wiernymi Mazurom okazali
się ci właśnie wyżej wymienieni z Olkusza. Leśniczówka Dębowo
zlokalizowana była na drugiej, wyższej terasie jeziornej, wśród
sosnowych i dębowych lasów.
2., 3, 4., 5 i 6. Dębowo 1957 r. (Władysław Maliszewski, Edward Kocjan, Edward Kulak,
Leopold Florek (fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora)
Leopold Florek (fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora)
W
następnym, jak się okazało, pechowym dla fabryki z powodu pożaru
roku 1958, mój ojciec zaplanował zabrać
ze
sobą żonę i syna. Dzięki temu, pomimo opisywanych już wcześniej
kłopotów fabryki, młody przyszły autor niniejszego opracowania
zrealizował swe marzenie i po raz pierwszy, w 1958 roku odwiedził
Dębowo. Ponieważ jednak inż Rejmak został wówczas mianowany
chyba Nadleśniczym i leśniczówkę Dębowo objął inny leśniczy,
„wczasowicze” 1958 r. wynajęli sobie pobyt w trochę niżej
zlokalizowanej gajówce, zamieszkałej wtedy przez rodziny
Lubowieckich i Iwańskich.
Było
tam również wygodnie (na miarę „tamtych lat” oczywiście), a
co najważniejsze, jeszcze bliżej jeziora, bo na niższej terasie
jeziornej. Od tej chwili Ryszard tak bardzo upodobał sobie Mazury i
Dębowo, że przez całe nieomal życie nie mógł się bez nich
obejść,
odwiedzając je przynajmniej co kilka lat. Dojeżdżało się na
miejsce w tamtych latach pociągiem, z przesiadkami w Tunelu,
Warszawie i bodajże w Olsztynie. Mało było takich pociągów
„dalekobieżnych”, chyba tylko w nocy, a jaki tłok ??? Szok!
Mnie młodego „wrzucono do przedziału jak tobołek jakiś” przez
któreś z otwartych okien (bo pociąg w Warszawie był podstawiany
zupełnie pusty i wjeżdżał często na peron z otwartymi oknami),
zamykałem szybko drzwi od przedziału, przyjmowałem przez okno
bagaże i czekałem, aby otworzyć drzwi tylko „swoim”. Potem, w
Rucianem odbierała nas umówiona „furka” i … wio koniku, do
Dębowa.
A
na miejscu już raj. To wierutne kłamstwo dzisiejszych, prawicowych
propagandystów, że „za komuny nie było jedzenia” !! Za czasów
Gomułki może i nie było zbyt wyszukanej żywności, ale
przepyszne, pachnące konserwy mięsne i rybne stały na półkach
(kupić było można bez wystawania jeszcze w długich kolejkach)
nawet i w takich małych miejscowościach (w szkle i w puszkach, a
puszki były nawet półkilowe). Rybki, wieprzowina ze smalcem do
smarowania na chleb i do zupy... Jarzyny były z ogródka, mleko od
krów (które swobodnie łaziły po puszczy i raz na dwa, trzy dni
same przychodziły do dojenia, a wtedy Lubowiecka w te pędy leciała
do nich z wiaderkiem, aby jej znowu nie uciekły bez wydojenia),
kwaśne mleko z piwnicy, które można było „krajać nożem” i
„zimne jak lód”, ryby z jeziora, a chleb, dżem (z całymi
owocami !! w środku, a nie takie tam „galaretki bez owoców”,
jak dzisiaj, czyli dobre, polskie, zdrowe jedzenie „bez
konserwantów”) i inne produkty przywoziło się z miasteczka
furmanką raz na tydzień, bo „siedziało się na wczasach” cały
miesiąc.
Na brzegu jeziora pod lasem, w miejscu, które widnieje na fotografii za chłopcem na łódce, w 1958 roku była jeszcze zbiorowa mogiła kilkunastu Niemców, zastrzelonych przez Rosjan w końcu wojny. Wówczas to, gdy małe grupki ukrywających się przed Rosjanami w Puszczy Piskiej żołnierzy niemieckich błąkały się jeszcze po okolicznych lasach, zupełnie nie mając pomysłu jak "ujść z matni", bo Rosjanie byli już wtedy wszędzie, wiosną 1945 roku żołnierze rosyjscy, z cypla w Krzyżach (naprzeciwko Dębowa) otwarli ogień do grupy myjących się w jeziorze Niemców i wszystkich ich wystrzelali. W późniejszych latach rozwoju w Dębowie fabrycznego ośrodka wczasowego, szczątki tychże Niemców podobno zostały stąd ekshumowane i przeniesione na cmentarz w Rucianem.
Organizowane już przez zakład wczasy pracownicze trwały zaledwie dwa tygodnie. Ale po połowie lat 90-tych, gdy fabryka zaczęła już odczuwać kłopoty finansowe i gdy sprzedano najnowsze domki Nadleśnictwu, wróciliśmy do prywatnych, całomiesięcznych wczasów w Dębowie, tym razem pod namiotami. Wówczas wynajmowaliśmy już tylko miejsca pod namioty i całe "gospodarstwo campingowe" obok najniżej stojącego nad jeziorem, drewnianego domu zaprzyjaźnionych rodzin Bielawskich i Bejnarów. Tutaj trzeba było tylko przejść przez nadjeziorne pole i było się już na brzegu. Na tymże polu-łące można było palić ogniska i blisko było tędy nosić ponton na jezioro.
Na brzegu jeziora pod lasem, w miejscu, które widnieje na fotografii za chłopcem na łódce, w 1958 roku była jeszcze zbiorowa mogiła kilkunastu Niemców, zastrzelonych przez Rosjan w końcu wojny. Wówczas to, gdy małe grupki ukrywających się przed Rosjanami w Puszczy Piskiej żołnierzy niemieckich błąkały się jeszcze po okolicznych lasach, zupełnie nie mając pomysłu jak "ujść z matni", bo Rosjanie byli już wtedy wszędzie, wiosną 1945 roku żołnierze rosyjscy, z cypla w Krzyżach (naprzeciwko Dębowa) otwarli ogień do grupy myjących się w jeziorze Niemców i wszystkich ich wystrzelali. W późniejszych latach rozwoju w Dębowie fabrycznego ośrodka wczasowego, szczątki tychże Niemców podobno zostały stąd ekshumowane i przeniesione na cmentarz w Rucianem.
Organizowane już przez zakład wczasy pracownicze trwały zaledwie dwa tygodnie. Ale po połowie lat 90-tych, gdy fabryka zaczęła już odczuwać kłopoty finansowe i gdy sprzedano najnowsze domki Nadleśnictwu, wróciliśmy do prywatnych, całomiesięcznych wczasów w Dębowie, tym razem pod namiotami. Wówczas wynajmowaliśmy już tylko miejsca pod namioty i całe "gospodarstwo campingowe" obok najniżej stojącego nad jeziorem, drewnianego domu zaprzyjaźnionych rodzin Bielawskich i Bejnarów. Tutaj trzeba było tylko przejść przez nadjeziorne pole i było się już na brzegu. Na tymże polu-łące można było palić ogniska i blisko było tędy nosić ponton na jezioro.
7., 8., 9., 10., 11., 12., 13., 14., 15., 16., 17. i 18. Dębowo 1958 r. (autor z rodzicami, Edward Kulak,
Stanisław Osuch, Leopold Florek ; fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora)
Stanisław Osuch, Leopold Florek ; fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora)
Po kilku takich, prywatnych w
zasadzie pobytach w Dębowie, i w związku z planami zorganizowania
przez fabrykę ośrodka wypoczynkowego dla pracowników, wymieniona
paczka przyjaciół zaczęła „lobbować”
na rzecz lokalizacji takiego obiektu właśnie w Dębowie, tym
bardziej, że miała już „ułożone” pewne kontakty z władzami
terenowymi w Rucianem i w Nadleśnictwie, a miejsca na ośrodek na
najniższej terasie jeziornej, nad samym brzegiem jeziora było
dosyć, rozpościerała się tutaj bowiem szeroka i długa polana
nadjeziorna, wolna od lasu. Tak więc ośrodek tutaj powstał w
ciągu najbliższych lat około połowy sześćdziesiątych. W
latach następnych zaprzyjaźniona z naszą dyrekcją dyrekcja
przedsiębiorstwa z Nowej Huty, zorganizowała obok drugi, własny
ośrodek wczasowy, o podobnym standardzie, a także na polanie koło
domu Lubowieckich urządzano obozy dla młodzieży pod namiotami. A
standardy były na samym początku w ośrodku skromniutkie. Jechało
się na te wczasy kilkanaście godzin dusznym, fabrycznym „ogórem”
prowadzonym oczywiście przez znanego w Olkuszu chyba wszystkim pana
Tomsię, zaś bagaże musiały jechać osobno, samochodem ciężarowym
„lublinem”. Dlatego bagaż podręczny, jedzenie i picie na drogę
trzeba było mieć ze sobą, bo czasem oba wozy „gubiły się” w
drodze i nie zawsze jeden czekał na drugiego. Po drodze w nocy,
najczęściej w Warszawie, musiał kierowca się zdrzemnąć, aby
odpocząć, i wówczas ludzie też drzemali (niektórzy zresztą
„opijali” po cichu tę podróż, bo w tamtych czasach każda
okazja dla tych „niektórych” była dobra. Byle tylko nie zbudzić
kierowcy. Rano, albo przed południem docierało się do celu.
Pierwsze fabryczne domki campingowe w Dębowie były jak
„psie budki”. W środku zainstalowana była taka drewniana,
szeroka prycza z materacami, na której wczasowicze spali obok siebie
„pokotem”, zaś bagaże trzymało się pod nią i na półkach. W
takim domku mieszkały jednak z zasady tylko trzy osoby, albo dwie z
dwojgiem dzieci, prędko też dokupiono (chyba w zakładach w
Rucianem Nidzie i zmontowano na miejscu w ośrodku) większe,
czteroosobowe domki, z kilkoma leżankami (rok 1967), a jeszcze
później dostawiono najlepsze, dwu pokoikowe, z „salonikiem” (
były już w roku 1973). Tam była już wygoda, ale oczywiście nie
było osobnych w domkach umywalni, a do ubikacji chodziło się
tradycyjnie do lasu, pod górkę, gdzie stał rządek drewnianych,
kloacznych „wychodków”, „toczka w toczkę”, jak na Starym i
Nowym placu fabrycznym. Dopiero w latach 80-tych chyba, fabryka zmuszona była zbudować szczelne, betonowe szambo, które co jakiś czas opróżniał beczkowóz asenizacyjny z Rucianego. Ale cóż chcieć więcej, jeśli czasy były
jeszcze nieco prymitywne, ludzie nie byli przyzwyczajeni do luksusów,
a za to mieli słońce, jezioro, las, grzyby, jagody, ryby …
marzenie.
Do Rucianego (8 km) chodziło się na piechotę, albo
jeździło rowerem (swoim, przywiezionym tutaj z bagażami, lub w
latach późniejszych wypożyczanym, fabrycznym).
Bardzo wcześnie zorganizowano i zbudowano tu
dużą stołówkę, coś jakby „połowę wielkiej beczki” z
oknami z boku i osobną kuchnią. Kucharki przyjeżdżały pierwszym turnusem
i wracały po ostatnim. Od lat 70-tych był tu nawet telewizor. Po
sezonie ośrodka pilnowali „miejscowi”, oczywiście za opłatą.
Wygląd ośrodka i jego otoczenia staram się tutaj uwidocznić w
materiale fotograficznym.
Pod sam koniec „jeszcze prosperity” zakładu
zbudowano w Dębowie przepiękne „góralskie”, obszerne
campingowe domki drewniane, obejmujące przedpokoik, kuchnię,
zaopatrzoną w kuchenkę gazową z butli i naczynia kuchenne, duży
pokój-salonik, mieszkalne poddasze i nawet małą łazieneczkę, do
których zamierzano doprowadzić wodę ze studni głębinowej (było
ujęcie wody na zewnątrz i nosiło ją się wiaderkami), ale już
tego nie zrealizowano, bo tak jak wyżej wspomniałem, sprzedano
domki po 1995 roku. Pracownicy byli niepocieszeni, ośrodek bowiem
na Mazurach w Dębowie był niezwykle atrakcyjny pod względem
wypoczynkowym. W okresie przed sprzedażą tych nowych domków, nie
istniała już stołówka ośrodka, gdyż zbyt wiele jej prowadzenie
fabrykę kosztowało. W tym czasie ludzie posiadający samochody sami
mogli sobie robić zakupy i „pichcić” w domkach, albo zamawiać
zakupy u kierownika, który je zbiorczo dowoził. Dzięki temu
fabryka nie musiała najmować na sezon kucharek i było taniej.
19., 20., 21., 22., 23., 24. i 25. Dębowo 1967 r. (fot. Ryszard Maliszewski)
19., 20., 21., 22., 23., 24. i 25. Dębowo 1967 r. (fot. Ryszard Maliszewski)
26. Dębowo 1973 r. (z arch. autora)
27., 28., 29., 30., 31., 32., i 33. Dębowo 1973 r. (stare i nowe domki, stołówka) (fot. Ryszard Maliszewski)
34., 35., 36., 37., 38., 39., 40., 41., 42., 43., 44. i 45. Dębowo 1992 r. (brak stołówki, nowe domki)
(fot. Ryszard Maliszewski)
Dom Bielawskich i Bejnarów
46. 47., 48., 49., 50., 51., 52. i 53. Dębowo 1997 r. (ośrodek "fabryczny" sprzedany Nadleśnictwu, które odsprzedało domki w prywatne ręce - każdy domek - inny właściciel ; od tego czasu moja rodzina odwiedzała Dębowo tylko "prywatnie") (fot. Ryszard Maliszewski)
"Olkuska Kicia" na wakacjach w Dębowie:
Władysławowo nad morzem:
Równie prymitywne były początki fabrycznego
ośrodka wczasowego we Władysławowie nad morzem. Z początku
zakład wynajmował poniżej miasteczka Władysławowo nad samiuśkim
morzem teren pod domki, który później wykupił. Dojazd odbywał
się identycznie jak do Dębowa, jedynym autobusem fabrycznym, w
wielkiej ciasnocie, aż tak wielkiej, że tak ze dwie, trzy osoby
musiały jechać na pace
samochodu ciężarowego, na bagażach, co mnie i kolegę np. spotkało
w roku 1964, gdy po raz pierwszy jechaliśmy nad morze.
Domki były podobne do tych z Dębowa, ale już nie
takie „psie budki”. Mimo to było w nich niewiarygodnie ciasno,
gdyż były tu ustawione tylko dwie (piętrowo), drewniane prycze z
materacami, na których wczasowicze spali po dwie osoby.
Teoretycznie rzecz biorąc, przeznaczone były te domki zatem dla
dwóch do czterech osób, ale jeśli jakaś rodzina składała się z
osób pięciu, jedna osoba spała na dostawianym, składanym łóżku
turystycznym. Poza tym mieścił się w takim domku jedynie stolik,
jakieś taboreciki, jakaś szafka i półeczki. Na zewnątrz był
tylko kran z wodą z doprowadzonego tu wodociągu, jakiś stół duży
drewniany i ławki pod daszkiem, no i takie żelazno-żeliwne
„kuchnie na zwykły opał, pod jakim to piecem paliło się drewnem
i węglem, którego „kupka” leżała obok (na rozpałkę wycinało
się „na dziko” trochę drewna z drzew, rosnących obok i
zbierało na plaży kawałki wyrzucane przez morze). Na takiej
kuchni, zaopatrzonej w cztery „stanowiska” do gotowania posiłków,
wczasowicze gotowali sobie sami, z produktów, zakupowanych
własnoręcznie w oddalonym dosyć
starym miasteczku (często kupowało się ryby do smażenia wprost od
rybaków z położonego w pobliżu portu rybackiego). Pomiędzy
bowiem miasteczkiem, a ośrodkiem nie było wówczas jeszcze nic
wybudowane. Rozciągały się tutaj „dzikie pola”, na których z
rzadka dopiero zaczynały powstawać podobne, prymitywne ośrodki.
Nie było tutaj w roku 1964 jeszcze żadnych porządnie wykonanych
uliczek, ani chodników, ani sklepów, nie istniały jeszcze ośrodki
wypoczynkowe i wczasowe Cetniewa.
„Klasyczny więc prymityw” mieli tutaj wczasowicze,
ale za to mieli dziką plażę i morze tuż pod nosem, bo zaraz za
ogrodzeniem. Gdy szło się plażą wzdłuż brzegu morza w kierunku
Rozewia, po drodze nie było jeszcze dosłownie niczego. Domy
rybackich wiosek stały najczęściej na wysokim brzegu, dalej od
morza,a tylko mniejsze łodzie rybaków (nie kutry, bo te stały w
porcie) leżały na plaży wyciągnięte tutaj linowymi wyciągami
na ręczny napęd korbowy. Z wysokiego klifu pomiędzy Władysławowem
i Rozewiem, podmywane przez fale sztormowe obrywały się osuwając
na plażę betonowe elementy byłych bunkrów poniemieckich i
zasieków z drutu kolczastego z czasów wojny. Niektóre bunkry
jeszcze zachowały się w całości i można je było penetrować.
Niezwykle interesujące dla chłopaków, włóczących się samopas
po okolicy były zatopione częściowo, wystające z morza niedaleko
brzegu wraki zatopionych w czasie wojny mniejszych jednostek
pływających, ale tych nie zwiedzaliśmy, bo leżały nieco za
daleko, aby tam dojść po dnie. Minioną wojnę „widać było”
jeszcze dosłownie na każdym kroku, pomimo upływu prawie 20-tu lat.
Dopiero w latach następnych rozpoczęła się pełną parą rozbudowa terenu wczasowo-rekreacyjnego przy Władysławowie i Cetniewie. W tym czasie do opisywanego, fabrycznego ośrodka wypoczynkowego OFNE przywieziono więcej nowych domków i zorganizowano lepiej „infrastrukturę” ośrodka. Wstawiono rządek blaszanych umywalni pod daszkiem i nowych ubikacji. Wkrótce też zakupiła fabryka pobliski teren (trochę dalej, niż stary ośrodek) i zbudowała na nim średniej klasy piętrowy dom wczasowy, zapewniający już wszelkie wygody (pokoje, ubikacje, prysznice, kuchnię, stołówkę, świetlicę itp., itd.). Tamże spędzałem urlop wraz z swoją rodziną następne kilka razy.
1. Władysławowo 1964 r. Widok w
kierunku morza (plaża, morze)
(od prawej Ryszard Maliszewski z zabranym wtedy
na wczasy kolegą, od lewej siostra i
mama autora„ oraz sąsiedzi” ; fot. z archiwum autora)
2. Ośrodek wczasowy domków campingowych we Władysławowie (lata 70-te XX w. ?)
(źródło: fot. z albumu Andrzeja Wardęgi)
3. Władysławowo, falochron portu rybackiego (lata j.w.) (źródło: j.w.)
4. Władysławowo, port rybacki wewnątrz falochronu (lata j.w.) (źródło: j.w.)
5. i 6. Były dom wczasowy OFNE obecnie (już w prywatnych rękach)
(ze zbioru Tadeusza Barczyka)
... (ciąg dalszy nastąpi)
Dźwirzyno i inne:
Zupełnie nie pamiętam natomiast, kiedy OFNE, wspólnie z "Bispolem" Bielsko Biała, wybudowała (?) pracowniczy ośrodek wczasowy w Dźwirzynie nad morzem (albo też "do "Bispolu" się w jakiś inny sposób "dołączyła") i przez czas jakiś oba te zakłady wspólnie kierowały tamże swoich pracowników na letnie turnusy wypoczynkowe. Najprawdopodobniej miało to miejsce dopiero pod koniec lat 80-tych XX wieku, gdy oba wymienione przedsiębiorstwa rozwinęły dosyć szeroko kooperację, polegającą na świadczeniu usługi regeneracji kwasu solnego do trawienia przez olkuską fabrykę - dla "Bispolu". Bielski zakład bowiem, choć również wybudował sobie w latach 70-tych XX wieku Stację regeneracji kwasu Ruthner na austriackiej licencji, miał ją o wiele bardziej prymitywną niż "olkuska", bo jednodyszową (mniejsza zdolność produkcyjna) i na olej opałowy, a nie na gaz, jak "olkuska" (trudniejsza obsługa i gorsze efekty). Należy się tutaj wyjaśnienie, że większość wyrobów metalowych przed pokryciem ich emalią (Olkusz) lub cynkowanych czy niklowanych, jak śruby w Bielsku, musi przechodzić proces trawienia, a do tego potrzeba wiele kwasu. Oszczędnie zatem jest go regenerować, a Bispolowi brakowało mocy przerobowej. Znam te sprawy osobiście, gdyż od 1976 roku pracowałem właśnie na olkuskiej, fabrycznej, całkowicie zautomatyzowanej Stacji Regeneracji kwasu solnego "Ruthner".
Na wczasach w Dźwirzynie byłem tylko raz, w 1991 roku. Nie posiadam niestety żadnych zdjęć tego ośrodka, a jedynie terenu nad morzem. Niżej zdjęcia z albumu Władysława Miski. Dalej cytuję tu jeszcze tylko nieswoją fotografię współczesną.
7. Dźwirzyno, przed stołówką przełom 60/70-tych lat XX wieku (?)
(fot. z albumu Władysława Miski)
8., 9. i 10. Dźwirzyno przed domem wczasowym lata 70/80-te (?)
(z albumu Władysława Miski)
11. Fot. Dawny dom wczasowy Bispolu w Dźwirzynie, dzisiaj (fot. z ostatnich lat)
.... (ciąg dalszy nastąpi pod warunkiem zdobycia materiału)
(źródło: fot. z albumu Andrzeja Wardęgi)
3. Władysławowo, falochron portu rybackiego (lata j.w.) (źródło: j.w.)
4. Władysławowo, port rybacki wewnątrz falochronu (lata j.w.) (źródło: j.w.)
5. i 6. Były dom wczasowy OFNE obecnie (już w prywatnych rękach)
(ze zbioru Tadeusza Barczyka)
... (ciąg dalszy nastąpi)
Dźwirzyno i inne:
Zupełnie nie pamiętam natomiast, kiedy OFNE, wspólnie z "Bispolem" Bielsko Biała, wybudowała (?) pracowniczy ośrodek wczasowy w Dźwirzynie nad morzem (albo też "do "Bispolu" się w jakiś inny sposób "dołączyła") i przez czas jakiś oba te zakłady wspólnie kierowały tamże swoich pracowników na letnie turnusy wypoczynkowe. Najprawdopodobniej miało to miejsce dopiero pod koniec lat 80-tych XX wieku, gdy oba wymienione przedsiębiorstwa rozwinęły dosyć szeroko kooperację, polegającą na świadczeniu usługi regeneracji kwasu solnego do trawienia przez olkuską fabrykę - dla "Bispolu". Bielski zakład bowiem, choć również wybudował sobie w latach 70-tych XX wieku Stację regeneracji kwasu Ruthner na austriackiej licencji, miał ją o wiele bardziej prymitywną niż "olkuska", bo jednodyszową (mniejsza zdolność produkcyjna) i na olej opałowy, a nie na gaz, jak "olkuska" (trudniejsza obsługa i gorsze efekty). Należy się tutaj wyjaśnienie, że większość wyrobów metalowych przed pokryciem ich emalią (Olkusz) lub cynkowanych czy niklowanych, jak śruby w Bielsku, musi przechodzić proces trawienia, a do tego potrzeba wiele kwasu. Oszczędnie zatem jest go regenerować, a Bispolowi brakowało mocy przerobowej. Znam te sprawy osobiście, gdyż od 1976 roku pracowałem właśnie na olkuskiej, fabrycznej, całkowicie zautomatyzowanej Stacji Regeneracji kwasu solnego "Ruthner".
Na wczasach w Dźwirzynie byłem tylko raz, w 1991 roku. Nie posiadam niestety żadnych zdjęć tego ośrodka, a jedynie terenu nad morzem. Niżej zdjęcia z albumu Władysława Miski. Dalej cytuję tu jeszcze tylko nieswoją fotografię współczesną.
7. Dźwirzyno, przed stołówką przełom 60/70-tych lat XX wieku (?)
(fot. z albumu Władysława Miski)
8., 9. i 10. Dźwirzyno przed domem wczasowym lata 70/80-te (?)
(z albumu Władysława Miski)
11. Fot. Dawny dom wczasowy Bispolu w Dźwirzynie, dzisiaj (fot. z ostatnich lat)
.... (ciąg dalszy nastąpi pod warunkiem zdobycia materiału)
Poza tym wybudowała Olkuska Fabryka Naczyń Emaliowanych jeszcze jeden, niezbyt wielki dom wczasowy w Zakopanem, ale na jego temat autor zupełnie nic nie wie, ani kiedy został zbudowany, ani jak wyglądał, ani też nie miałem styczności z jego żadną fotografią. Nigdy tam zresztą nie przebywałem na wczasach, bo nigdy nie pociągało mnie Zakopane, z gór bowiem, lubiłem tylko Bieszczady. Może więc w przyszłym czasie ktoś uzupełni "ten brak" i, albo sam coś na ten temat opublikuje, albo ja tutaj materiał taki "dokleję", o ile go zdobędę.
Jak już wspominałem, w drugiej połowie 90-tych lat XX wieku pozbyła się fabryka wszystkich własnych ośrodków wczasowych, sprzedając je, wcale zresztą nie poprawiając tym swojej kondycji finansowej. "Była więc sobie fabryka", ..... przez wiele dziesięcioleci dbała o swoich pracowników, ... i "komu to przeszkadzało" ??? Może zamiast takiego ogólnie retorycznego pytania, powinniśmy publicznie zadać zupełnie inne: Kto i w jakim celu doprowadził do bankructwa i likwidacji takiego "pięknego" zakładu pracy, który w Olkuszu przez ponad sto lat zapewniał olkuszanom i mieszkańcom okolicy, pewne dawniej utrzymanie ???
Dzisiaj nasza młodzież, z braku zatrudnienia - zbyt długo "przebywa na garnuszku rodziców", albo tułać się musi "po zagranicach", gdzie coraz częściej pozostaje, choć na jej wykształcenie łożyła Ojczyzna, a nie "Saksy". Czy ktoś nam kiedyś udzieli odpowiedzi na to pytanie ???
*****
W cieniu fabryki - Bibliografia w
Rozdziale 1
*****
(Uwaga: Wolno kopiować
i cytować
jedynie pod warunkiem
podania
źródła i autora artykułów
!)