niedziela, 3 sierpnia 2014




      W cieniu fabryki


      6. Wczasy zakładowe                           Autor: Ryszard Maliszewski




Jak wspominałem w Rozdziale 1 niniejszego opracowania, już przed II wojną światową właściciel olkuskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych, Westen, łożył corocznie pewne kwoty środków pieniężnych na organizowane przez Polską Partię Socjalistyczną letnie kolonie wypoczynkowe dla dzieci. Być może czynił tak z przekonania lub motywowała go do tego jedynie chęć życia w zgodzie z silną dosyć partią, aby nie mieć w zakładzie strajków – tego nie dowiemy się nigdy.


Dosyć wcześnie po wojnie, wraz z rozwojem zakładowego funduszu socjalnego socjalistyczny zarząd upaństwowionej fabryki powrócił do tego pięknego „obyczaju”, tym bardziej, że władzy zależało na zjednaniu sobie przychylności obywateli. Nie wiem doprawdy, od kiedy takie letnie kolonie dla dzieci rozpoczęła organizować fabryka „Emalia”, bo dzisiaj nie bardzo jest łatwo dotrzeć do tych, nigdzie chyba nie publikowanych danych, lecz zapewne już po wielkim pożarze fabryki, w pierwszych latach 60-tych XX wieku dzieci pracowników olkuskiej fabryki mogły z tego świadczenia socjalnego skorzystać. Kolonie dla dzieci organizowane były bowiem zazwyczaj w nieczynnych przecież w czasie wakacji szkołach, a władze terenowe atrakcyjnych pod względem turystycznym okolic , bardzo chętnie szkoły do tego celu udostępniały, tym bardziej, że w wielu z nich były już stołówki.


Ja w każdym razie, po raz pierwszy wyjechałem na letnie kolonie wypoczynkowe „z fabryki” w roku 1960, mając 13 lat. Ale nie o koloniach dla dzieci traktować miał aktualnie omawiany rozdział mojego opracowania, tym bardziej, że niedawno Emilia Kotnis-Górka i Piotr Nogieć tak pięknie przedstawili temat „kolonijny” w Przeglądzie Olkuskim, - powróćmy więc do tematu.


W latach 60-tych minionego wieku rozpoczęła dyrekcja i związki zawodowe fabryki planować także i organizację rodzinnych wczasów dla pracowników zakładu, co było jednak bardziej już skomplikowane. Należało bowiem, albo starać się o pulę przydziału wczasów wypoczynkowych za pośrednictwem utworzonego już w 1949 roku Funduszu Wczasów Pracowniczych (a nie było przydziałów tych wystarczająco wiele), albo próbować utworzyć własne ośrodki wczasowe.

W latach 60-tych fabryka miała już wystarczające na ten cel środki inwestycyjne i na tyle rozwinięty fundusz socjalny, że powierzono tym dwu Działom administracji zakładu ośrodków takich zorganizowanie. Początki jednak były niezwykle skromne i niemal „prymitywne”.


Najwcześniej powstałymi ośrodkami wczasowymi Olkuskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych były: Dębowo na Mazurach i Władysławowo nad Bałtykiem. Od tej chwili wielu już pracowników zakładu mogło starać się corocznie o przyznanie wczasów, chociaż uczciwie należy stwierdzić, że
przez wiele lat korzystali z wczasów przeważnie pracownicy zamieszkali „w mieście” i na „koloniach przyfabrycznych”. Wśród pracowników-mieszkańców okolicznych wiosek ta forma wypoczynku nie była zbyt popularna, najczęściej z powodu braku czasu w lecie (roboty polowe). Toteż, w związku z licznymi skargami tych pracowników, iż „miastowi” korzystają, a oni nie, - bardzo szybko wprowadzono wypłaty z funduszu socjalnego na tzw „wczasy pod gruszą”, które to dopłaty mógł otrzymać pracownik, nie korzystający z wczasów zorganizowanych.



               Dębowo koło Rucianego:



Historia fabrycznego ośrodka wczasowego w Dębowie na Pojezierzu Mazurskim jest niezmiernie interesująca, a jej początki są „niemal sensacyjne”, gdyż „zahaczają” aż o partyzanckie czasy wojenne. Autor posiada na ten temat informacje, niemal „z pierwszej ręki”, ponieważ w całym procesie powstawania ośrodka brał także udział jego ojciec i Władysława Maliszewskiego przyjaciele, będący właściwie „ojcami – założycielami” tego obiektu. Tylko więc o tym ośrodku przytaczam tak wiele informacji, bo o innych wiem niewiele, odwiedzałem je rzadziej, no i nie zdążyłem się do nich tak przywiązać”, jak właśnie do Dębowa.


W schyłkowych czasach działalności partyzanckiego oddziału AK „Surowiec”, dowodzonego przez Gerarda Woźnicę („Hardego”), partyzanci Leopold Florek („Sufler”) i Flawiusz Maliszewski („Komin”) mieli przyjaciela, z zawodu leśnika, o nazwisku Andrzej Rejmak (kapitan, ps.„Ostoja”). Gdzie się ze sobą zetknęli lub też częściej stykali – nie wiem. Tenże, gdy wojna się skończyła, przyjął posadę leśniczego na wyzwolonych spod władzy Niemców, opustoszałych mocno Mazurach, objąwszy „w zarząd” właśnie leśniczówkę Dębowo. Gdy minęło mu ładnych kilka lat na tej posadzie, zatęskniwszy do dawnych kolegów z partyzantki napisał do Leopolda Florka zamieszkałego w Olkuszu list z zaproszeniem. Ot, tak po prostu. Coś tam, w rodzaju:„Odwiedźcie mnie, przyjeżdżajcie do mnie nad jezioro Nidzkie, będą wspominki, łowienie rybek, „butelczyna” itd., itp”. No, chyba żaden „facet” nie oparł by się takiemu zaproszeniu... Ale że czasy były „politycznie niezbyt sprzyjające” (schyłkowy stalinizm) i ludzie nie żyli jeszcze tak „na luzie” (w końcu Armia Krajowa nie była „zbyt kochana przez beton partyjny”), to i sprawa nieco się odwlekła, aż nadeszła sławetna „odwilż październikowa” 1956.


1. Pododdział kompanii AK „Surowiec” Gerarda Woźnicy „Hardego”
(w drugim od dołu rządku siedzących, pierwszy z lewej Flawiusz Maliszewski „Komin”,
obok w prawo Leopold Florek „Sufler” ; fot. z albumu Flawiusza
Maliszewskiego)



Toteż pan Leopold Florek zorganizował ekipę „serdecznych przyjaciół z fabryki”, przede wszystkim Władysława Maliszewskiego (jego brat Flawiusz Maliszewski mieszkał już wtedy w Krakowie, więc nie przystąpił do tego przedsięwzięcia), Edwarda Kulaka, Edwarda Ścisłowskiego, Edwarda Kocjana i Stanisława Osucha i ruszyli w czasie urlopu 1957 roku w odwiedziny do przyjaciela z partyzantki. Było na tym wyjeździe z początku także i paru innych uczestników, ale najbardziej wiernymi Mazurom okazali się ci właśnie wyżej wymienieni z Olkusza. Leśniczówka Dębowo zlokalizowana była na drugiej, wyższej terasie jeziornej, wśród sosnowych i dębowych lasów.


 2., 3, 4., 5 i  6. Dębowo 1957 r. (Władysław Maliszewski, Edward Kocjan, Edward Kulak,
                                         Leopold Florek (fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora)













W następnym, jak się okazało, pechowym dla fabryki z powodu pożaru roku 1958, mój ojciec zaplanował zabrać ze sobą żonę i syna. Dzięki temu, pomimo opisywanych już wcześniej kłopotów fabryki, młody przyszły autor niniejszego opracowania zrealizował swe marzenie i po raz pierwszy, w 1958 roku odwiedził Dębowo. Ponieważ jednak inż Rejmak został wówczas mianowany chyba Nadleśniczym i leśniczówkę Dębowo objął inny leśniczy, „wczasowicze” 1958 r. wynajęli sobie pobyt w trochę niżej zlokalizowanej gajówce, zamieszkałej wtedy przez rodziny Lubowieckich i Iwańskich.

Było tam również wygodnie (na miarę „tamtych lat” oczywiście), a co najważniejsze, jeszcze bliżej jeziora, bo na niższej terasie jeziornej. Od tej chwili Ryszard tak bardzo upodobał sobie Mazury i Dębowo, że przez całe nieomal życie nie mógł się bez nich obejść, odwiedzając je przynajmniej co kilka lat. Dojeżdżało się na miejsce w tamtych latach pociągiem, z przesiadkami w Tunelu, Warszawie i bodajże w Olsztynie. Mało było takich pociągów „dalekobieżnych”, chyba tylko w nocy, a jaki tłok ??? Szok! Mnie młodego „wrzucono do przedziału jak tobołek jakiś” przez któreś z otwartych okien (bo pociąg w Warszawie był podstawiany zupełnie pusty i wjeżdżał często na peron z otwartymi oknami), zamykałem szybko drzwi od przedziału, przyjmowałem przez okno bagaże i czekałem, aby otworzyć drzwi tylko „swoim”. Potem, w Rucianem odbierała nas umówiona „furka” i … wio koniku, do Dębowa.
A na miejscu już raj. To wierutne kłamstwo dzisiejszych, prawicowych propagandystów, że „za komuny nie było jedzenia” !! Za czasów Gomułki może i nie było zbyt wyszukanej żywności, ale przepyszne, pachnące konserwy mięsne i rybne stały na półkach (kupić było można bez wystawania jeszcze w długich kolejkach) nawet i w takich małych miejscowościach (w szkle i w puszkach, a puszki były nawet półkilowe). Rybki, wieprzowina ze smalcem do smarowania na chleb i do zupy... Jarzyny były z ogródka, mleko od krów (które swobodnie łaziły po puszczy i raz na dwa, trzy dni same przychodziły do dojenia, a wtedy Lubowiecka w te pędy leciała do nich z wiaderkiem, aby jej znowu nie uciekły bez wydojenia), kwaśne mleko z piwnicy, które można było „krajać nożem” i „zimne jak lód”, ryby z jeziora, a chleb, dżem (z całymi owocami !! w środku, a nie takie tam „galaretki bez owoców”, jak dzisiaj, czyli dobre, polskie, zdrowe jedzenie „bez konserwantów”) i inne produkty przywoziło się z miasteczka furmanką raz na tydzień, bo „siedziało się na wczasach” cały miesiąc. 

                Na brzegu jeziora pod lasem, w miejscu, które widnieje na fotografii za chłopcem na łódce, w 1958 roku była jeszcze zbiorowa mogiła kilkunastu Niemców, zastrzelonych przez Rosjan w końcu wojny.  Wówczas to, gdy małe grupki ukrywających się przed Rosjanami w Puszczy Piskiej żołnierzy niemieckich błąkały się jeszcze po okolicznych lasach, zupełnie nie mając pomysłu jak "ujść z matni", bo Rosjanie byli już wtedy wszędzie, wiosną 1945 roku żołnierze rosyjscy, z cypla w Krzyżach (naprzeciwko Dębowa) otwarli ogień do grupy myjących się w jeziorze Niemców i wszystkich ich wystrzelali.  W późniejszych latach rozwoju w Dębowie fabrycznego ośrodka wczasowego, szczątki tychże Niemców podobno zostały stąd ekshumowane i przeniesione na cmentarz w Rucianem.   


Organizowane już przez zakład wczasy pracownicze trwały zaledwie dwa tygodnie. Ale po połowie lat 90-tych, gdy fabryka zaczęła już odczuwać kłopoty finansowe i gdy sprzedano najnowsze domki Nadleśnictwu, wróciliśmy do prywatnych, całomiesięcznych wczasów w Dębowie, tym razem pod namiotami.  Wówczas wynajmowaliśmy już tylko miejsca pod namioty i całe "gospodarstwo campingowe" obok najniżej stojącego nad jeziorem, drewnianego domu zaprzyjaźnionych rodzin Bielawskich i Bejnarów.  Tutaj trzeba było tylko przejść przez nadjeziorne pole i było się już na brzegu.  Na tymże polu-łące można było palić ogniska i blisko było tędy nosić ponton na jezioro.

7., 8., 9., 10., 11., 12., 13., 14., 15., 16., 17. i 18. Dębowo 1958 r. (autor z rodzicami, Edward Kulak,
Stanisław Osuch, Leopold Florek ; fot. Leopold Florek ; źródło: arch. autora) 














Po kilku takich, prywatnych w zasadzie pobytach w Dębowie, i w związku z planami zorganizowania przez fabrykę ośrodka wypoczynkowego dla pracowników, wymieniona paczka przyjaciół zaczęła „lobbować” na rzecz lokalizacji takiego obiektu właśnie w Dębowie, tym bardziej, że miała już „ułożone” pewne kontakty z władzami terenowymi w Rucianem i w Nadleśnictwie, a miejsca na ośrodek na najniższej terasie jeziornej, nad samym brzegiem jeziora było dosyć, rozpościerała się tutaj bowiem szeroka i długa polana nadjeziorna, wolna od lasu. Tak więc ośrodek tutaj powstał w ciągu najbliższych lat około połowy sześćdziesiątych. W latach następnych zaprzyjaźniona z naszą dyrekcją dyrekcja przedsiębiorstwa z Nowej Huty, zorganizowała obok drugi, własny ośrodek wczasowy, o podobnym standardzie, a także na polanie koło domu Lubowieckich urządzano obozy dla młodzieży pod namiotami. A standardy były na samym początku w ośrodku skromniutkie. Jechało się na te wczasy kilkanaście godzin dusznym, fabrycznym „ogórem” prowadzonym oczywiście przez znanego w Olkuszu chyba wszystkim pana Tomsię, zaś bagaże musiały jechać osobno, samochodem ciężarowym „lublinem”. Dlatego bagaż podręczny, jedzenie i picie na drogę trzeba było mieć ze sobą, bo czasem oba wozy „gubiły się” w drodze i nie zawsze jeden czekał na drugiego. Po drodze w nocy, najczęściej w Warszawie, musiał kierowca się zdrzemnąć, aby odpocząć, i wówczas ludzie też drzemali (niektórzy zresztą „opijali” po cichu tę podróż, bo w tamtych czasach każda okazja dla tych „niektórych” była dobra. Byle tylko nie zbudzić kierowcy. Rano, albo przed południem docierało się do celu.


Pierwsze fabryczne domki campingowe w Dębowie były jak „psie budki”. W środku zainstalowana była taka drewniana, szeroka prycza z materacami, na której wczasowicze spali obok siebie „pokotem”, zaś bagaże trzymało się pod nią i na półkach. W takim domku mieszkały jednak z zasady tylko trzy osoby, albo dwie z dwojgiem dzieci, prędko też dokupiono (chyba w zakładach w Rucianem Nidzie i zmontowano na miejscu w ośrodku) większe, czteroosobowe domki, z kilkoma leżankami (rok 1967), a jeszcze później dostawiono najlepsze, dwu pokoikowe, z „salonikiem” ( były już w roku 1973). Tam była już wygoda, ale oczywiście nie było osobnych w domkach umywalni, a do ubikacji chodziło się tradycyjnie do lasu, pod górkę, gdzie stał rządek drewnianych, kloacznych „wychodków”, „toczka w toczkę”, jak na Starym i Nowym placu fabrycznym. Dopiero w latach 80-tych chyba, fabryka zmuszona była zbudować szczelne, betonowe szambo, które co jakiś czas opróżniał beczkowóz asenizacyjny z Rucianego.   Ale cóż chcieć więcej, jeśli czasy były jeszcze nieco prymitywne, ludzie nie byli przyzwyczajeni do luksusów, a za to mieli słońce, jezioro, las, grzyby, jagody, ryby … marzenie.

Do Rucianego (8 km) chodziło się na piechotę, albo jeździło rowerem (swoim, przywiezionym tutaj z bagażami, lub w latach późniejszych wypożyczanym, fabrycznym).


Bardzo wcześnie zorganizowano i zbudowano tu dużą stołówkę, coś jakby „połowę wielkiej beczki” z oknami z boku i osobną kuchnią. Kucharki przyjeżdżały pierwszym turnusem i wracały po ostatnim. Od lat 70-tych był tu nawet telewizor. Po sezonie ośrodka pilnowali „miejscowi”, oczywiście za opłatą. Wygląd ośrodka i jego otoczenia staram się tutaj uwidocznić w materiale fotograficznym.


Pod sam koniec „jeszcze prosperity” zakładu zbudowano w Dębowie przepiękne „góralskie”, obszerne campingowe domki drewniane, obejmujące przedpokoik, kuchnię, zaopatrzoną w kuchenkę gazową z butli i naczynia kuchenne, duży pokój-salonik, mieszkalne poddasze i nawet małą łazieneczkę, do których zamierzano doprowadzić wodę ze studni głębinowej (było ujęcie wody na zewnątrz i nosiło ją się wiaderkami), ale już tego nie zrealizowano, bo tak jak wyżej wspomniałem, sprzedano domki po 1995 roku. Pracownicy byli niepocieszeni, ośrodek bowiem na Mazurach w Dębowie był niezwykle atrakcyjny pod względem wypoczynkowym. W okresie przed sprzedażą tych nowych domków, nie istniała już stołówka ośrodka, gdyż zbyt wiele jej prowadzenie fabrykę kosztowało. W tym czasie ludzie posiadający samochody sami mogli sobie robić zakupy i „pichcić” w domkach, albo zamawiać zakupy u kierownika, który je zbiorczo dowoził. Dzięki temu fabryka nie musiała najmować na sezon kucharek i było taniej.



  19., 20., 21., 22., 23., 24. i 25. Dębowo 1967 r. (fot. Ryszard Maliszewski)












  26. Dębowo 1973 r. (z arch. autora)  



      27., 28., 29., 30., 31., 32., i 33. Dębowo 1973 r. (stare i nowe domki, stołówka) (fot. Ryszard Maliszewski)
















































34., 35., 36., 37., 38., 39., 40., 41., 42., 43., 44. i 45. Dębowo 1992 r. (brak stołówki, nowe domki)
    (fot. Ryszard Maliszewski)










































                                                                       Dom Bielawskich i Bejnarów                 



Jez. Oczko (Małe)




46. 47., 48., 49., 50., 51., 52. i 53. Dębowo 1997 r. (ośrodek "fabryczny" sprzedany Nadleśnictwu, które odsprzedało domki w prywatne ręce - każdy domek - inny właściciel ; od tego czasu moja rodzina odwiedzała  Dębowo tylko "prywatnie") (fot. Ryszard Maliszewski)                                                  
                                                                    
"Olkuska Kicia" na wakacjach w Dębowie:







































































Władysławowo nad morzem:




Równie prymitywne były początki fabrycznego ośrodka wczasowego we Władysławowie nad morzem. Z początku zakład wynajmował poniżej miasteczka Władysławowo nad samiuśkim morzem teren pod domki, który później wykupił. Dojazd odbywał się identycznie jak do Dębowa, jedynym autobusem fabrycznym, w wielkiej ciasnocie, aż tak wielkiej, że tak ze dwie, trzy osoby musiały jechać na pace samochodu ciężarowego, na bagażach, co mnie i kolegę np. spotkało w roku 1964, gdy po raz pierwszy jechaliśmy nad morze.


Domki były podobne do tych z Dębowa, ale już nie takie „psie budki”. Mimo to było w nich niewiarygodnie ciasno, gdyż były tu ustawione tylko dwie (piętrowo), drewniane prycze z materacami, na których wczasowicze spali po dwie osoby. Teoretycznie rzecz biorąc, przeznaczone były te domki zatem dla dwóch do czterech osób, ale jeśli jakaś rodzina składała się z osób pięciu, jedna osoba spała na dostawianym, składanym łóżku turystycznym. Poza tym mieścił się w takim domku jedynie stolik, jakieś taboreciki, jakaś szafka i półeczki. Na zewnątrz był tylko kran z wodą z doprowadzonego tu wodociągu, jakiś stół duży drewniany i ławki pod daszkiem, no i takie żelazno-żeliwne „kuchnie na zwykły opał, pod jakim to piecem paliło się drewnem i węglem, którego „kupka” leżała obok (na rozpałkę wycinało się „na dziko” trochę drewna z drzew, rosnących obok i zbierało na plaży kawałki wyrzucane przez morze). Na takiej kuchni, zaopatrzonej w cztery „stanowiska” do gotowania posiłków, wczasowicze gotowali sobie sami, z produktów, zakupowanych własnoręcznie w oddalonym dosyć starym miasteczku (często kupowało się ryby do smażenia wprost od rybaków z położonego w pobliżu portu rybackiego). Pomiędzy bowiem miasteczkiem, a ośrodkiem nie było wówczas jeszcze nic wybudowane. Rozciągały się tutaj „dzikie pola”, na których z rzadka dopiero zaczynały powstawać podobne, prymitywne ośrodki. Nie było tutaj w roku 1964 jeszcze żadnych porządnie wykonanych uliczek, ani chodników, ani sklepów, nie istniały jeszcze ośrodki wypoczynkowe i wczasowe Cetniewa.


Klasyczny więc prymityw” mieli tutaj wczasowicze, ale za to mieli dziką plażę i morze tuż pod nosem, bo zaraz za ogrodzeniem. Gdy szło się plażą wzdłuż brzegu morza w kierunku Rozewia, po drodze nie było jeszcze dosłownie niczego. Domy rybackich wiosek stały najczęściej na wysokim brzegu, dalej od morza,a tylko mniejsze łodzie rybaków (nie kutry, bo te stały w porcie) leżały na plaży wyciągnięte tutaj linowymi wyciągami na ręczny napęd korbowy. Z wysokiego klifu pomiędzy Władysławowem i Rozewiem, podmywane przez fale sztormowe obrywały się osuwając na plażę betonowe elementy byłych bunkrów poniemieckich i zasieków z drutu kolczastego z czasów wojny. Niektóre bunkry jeszcze zachowały się w całości i można je było penetrować. Niezwykle interesujące dla chłopaków, włóczących się samopas po okolicy były zatopione częściowo, wystające z morza niedaleko brzegu wraki zatopionych w czasie wojny mniejszych jednostek pływających, ale tych nie zwiedzaliśmy, bo leżały nieco za daleko, aby tam dojść po dnie. Minioną wojnę „widać było” jeszcze dosłownie na każdym kroku, pomimo upływu prawie 20-tu lat.

Dopiero w latach następnych rozpoczęła się pełną parą rozbudowa terenu wczasowo-rekreacyjnego przy Władysławowie i Cetniewie. W tym czasie do opisywanego, fabrycznego ośrodka wypoczynkowego OFNE przywieziono więcej nowych domków i zorganizowano lepiej „infrastrukturę” ośrodka. Wstawiono rządek blaszanych umywalni pod daszkiem i nowych ubikacji. Wkrótce też zakupiła fabryka pobliski teren (trochę dalej, niż stary ośrodek) i zbudowała na nim średniej klasy piętrowy dom wczasowy, zapewniający już wszelkie wygody (pokoje, ubikacje, prysznice, kuchnię, stołówkę, świetlicę itp., itd.). Tamże spędzałem urlop wraz z swoją rodziną następne kilka razy.



1. Władysławowo 1964 r. Widok w kierunku morza (plaża, morze)
(od prawej Ryszard Maliszewski z zabranym wtedy na wczasy kolegą, od lewej siostra i 
mama autora„ oraz sąsiedzi” ; fot. z archiwum autora)


                                           
    2. Ośrodek wczasowy domków campingowych we Władysławowie (lata 70-te XX w. ?)
                                                  (źródło: fot. z albumu Andrzeja Wardęgi)



           3. Władysławowo, falochron portu rybackiego (lata j.w.) (źródło: j.w.)



              4. Władysławowo, port rybacki wewnątrz falochronu (lata j.w.) (źródło: j.w.)

























 5. i 6. Były dom wczasowy OFNE obecnie (już w prywatnych rękach)
              (ze zbioru Tadeusza Barczyka)


  ... (ciąg dalszy nastąpi)




 Dźwirzyno i inne:


Zupełnie nie pamiętam natomiast, kiedy OFNE, wspólnie z "Bispolem" Bielsko Biała, wybudowała (?) pracowniczy ośrodek wczasowy w Dźwirzynie nad morzem (albo też "do "Bispolu" się w jakiś inny sposób "dołączyła") i przez czas jakiś oba te zakłady wspólnie  kierowały tamże swoich pracowników na letnie turnusy wypoczynkowe.  Najprawdopodobniej miało to miejsce dopiero pod koniec lat 80-tych XX wieku, gdy oba wymienione przedsiębiorstwa rozwinęły dosyć szeroko kooperację, polegającą na świadczeniu usługi regeneracji kwasu solnego do trawienia przez olkuską fabrykę - dla "Bispolu".  Bielski zakład bowiem, choć również wybudował sobie w latach 70-tych XX wieku Stację regeneracji kwasu Ruthner na austriackiej licencji, miał ją o wiele bardziej prymitywną niż "olkuska", bo jednodyszową (mniejsza zdolność produkcyjna) i na olej opałowy, a nie na gaz, jak "olkuska" (trudniejsza obsługa i gorsze efekty). Należy się tutaj wyjaśnienie, że większość wyrobów metalowych przed pokryciem ich emalią (Olkusz) lub cynkowanych czy niklowanych, jak  śruby w Bielsku, musi przechodzić proces trawienia, a do tego potrzeba wiele kwasu.  Oszczędnie zatem jest go regenerować, a Bispolowi brakowało mocy przerobowej. Znam te sprawy osobiście, gdyż od 1976 roku pracowałem właśnie na olkuskiej, fabrycznej, całkowicie zautomatyzowanej Stacji Regeneracji kwasu solnego "Ruthner".
 
Na wczasach w Dźwirzynie byłem tylko raz, w 1991 roku.  Nie posiadam niestety żadnych zdjęć tego ośrodka, a jedynie terenu nad morzem. Niżej zdjęcia z albumu Władysława Miski. Dalej cytuję tu jeszcze tylko nieswoją fotografię współczesną.

     












7. Dźwirzyno, przed stołówką przełom 60/70-tych lat XX wieku (?)
         (fot. z albumu Władysława Miski)


8., 9. i 10. Dźwirzyno przed domem wczasowym lata 70/80-te (?)
                (z albumu Władysława Miski)




























   11.  Fot. Dawny dom wczasowy Bispolu w Dźwirzynie, dzisiaj  (fot. z ostatnich lat)



.... (ciąg dalszy nastąpi pod warunkiem zdobycia materiału)




            Poza tym wybudowała Olkuska Fabryka Naczyń Emaliowanych jeszcze jeden, niezbyt wielki dom wczasowy w Zakopanem, ale na jego temat autor zupełnie nic nie wie, ani kiedy został zbudowany, ani jak wyglądał, ani też nie miałem styczności z jego żadną fotografią. Nigdy tam zresztą nie przebywałem na wczasach, bo nigdy nie pociągało mnie Zakopane, z gór bowiem, lubiłem tylko Bieszczady.  Może więc w przyszłym czasie ktoś uzupełni "ten brak" i, albo sam coś na ten temat opublikuje, albo ja tutaj materiał taki "dokleję", o ile go zdobędę.

      Jak już wspominałem, w drugiej połowie 90-tych lat XX wieku pozbyła się fabryka wszystkich własnych ośrodków wczasowych, sprzedając je, wcale zresztą nie poprawiając tym swojej kondycji finansowej.  "Była więc sobie fabryka", ..... przez wiele dziesięcioleci dbała o swoich pracowników, ... i "komu to przeszkadzało" ???  Może zamiast takiego ogólnie retorycznego pytania, powinniśmy publicznie zadać zupełnie inne: Kto i w jakim celu doprowadził do bankructwa i likwidacji takiego "pięknego" zakładu pracy, który w Olkuszu przez ponad sto lat zapewniał olkuszanom i mieszkańcom okolicy, pewne dawniej utrzymanie ??? 
Dzisiaj nasza młodzież, z braku zatrudnienia - zbyt długo "przebywa na garnuszku rodziców", albo tułać się musi "po zagranicach", gdzie coraz częściej pozostaje, choć na jej wykształcenie łożyła Ojczyzna, a nie "Saksy".    Czy ktoś nam kiedyś udzieli odpowiedzi na to pytanie ???



                                                                  *****



W cieniu fabryki - Bibliografia w Rozdziale 1


                                                                   *****



(Uwaga: Wolno kopiować i cytować jedynie pod warunkiem
podania źródła i autora artykułów !)